Ignacy Grześkowiak Ignacy Grześkowiak

Top 10 Najlepszych Albumów 2024

Rok 2024 był bardzo specyficzny pod kątem muzycznych premier. Z jednej strony to rok wielkiej gatunkowej stagnacji w bardzo bliskim mojemu sercu świecie rapowym. Obie części Vultures legendarnego Kanye Westa nie sprostały oczekiwaniom wszystkich poza najwytrwalszymi stanami Yeezy’ego i pomimo jasnych punktów pokroju nowego Chief Keefa i Tylera The Creator rok ten upłynął w zaskakującym braku innowacji w najpopularniejszym obecnie gatunku. Bynajmniej nie znaczy to jednak, że na pozostałych frontach muzycznych można zauważyć podobny zastój, rzekłbym nawet, że rock alternatywny i muzyka popularna od lat nie miały się tak dobrze, jak w 2024. Szczególnie ta druga zaskoczyła wieloma solidnymi premierami takimi jak nowa: Sabrina Carpenter, Chappell Roan, Charli XCX czy Billie Eilish. Kto jednak lśnił w tym roku najjaśniej? Ta lista spróbuje na to pytanie odpowiedzieć. Starałem się zaprezentować tutaj pewien eklektyczny przekrój gatunkowy, aby każdy czytelnik znalazł chociaż jeden tytuł dla siebie, jednak przez specyfikę formatu, tego typu zestawienia są zawsze trochę subiektywne. W każdym razie oto moja lista najlepszych tytułów z ubiegłego roku. Proszę traktować tę kolejność jako pewną próbę uporządkowania tego w jedną całość, a nie kategoryczną hierarchię, zapraszam do lektury.


#10 Wunderhorse ”Midas”

Gatunek: Indie Rock/Grunge/Post-Punk

Drugi album Angielskiego kwartetu z okolic Kornwalii przewyższa ich solidny, lecz o wiele bardziej przewidywalny i bezpieczny debiut ”Cub” pod praktycznie każdym względem. W ciągu zaledwie dwóch lat od premiery tego albumu Wunderhorse rozwinął swoje horyzonty muzyczne w tak błyskawicznym tempie, jakie można porównać tylko do największych gigantów Brytyjskiej sceny alternatywnej takich, jak: Wolf Alice lub Fontaines D.C. Wunderhorse zyskali pokłady doświadczenia dzięki supportowaniu tych drugich co widać w ich wirtuozerii w najnowszych wykonach na żywo. Nad ”Midasem” czuć przede wszystkim ducha dwóch zespołów - Pixies z ery przełomu lat 80/90 i The War On Drugs z ery 2017. Co mam przez to na myśli to tłuste alternatywne riffy, do których angielski kwartet zdążył nas przyzwyczaić,  a także wybitnie nostalgiczne i introspektywne teksty. Jest w tym albumie jakaś poświata młodzieńczej nonszalancji, która zderza się czołowo z nieuchronnym przemijaniem i oczekiwaniami środowiska. Jacob Slater i jego ekipa serwują nam coś co można nazwać ”kontrolowanym chaosem”, melodyjnym brzmieniem, które nie zapomina o surowości eksplorowanych tu emocji. Hipnotyzująca Springsteenowa wokalna maniera Jacoba Slatera zabiera nas w podróż, która nie pozwala oderwać się od głośników, od pierwszych akordów singlowego utworu ”Midas” który uderza nas prosto w twarz po nostalgiczne akustyczne dźwięki zamykającego projekt ”Aeroplane”. Angielski kwartet pudłuje na tym krążku w zasadzie tylko raz - rozwleczonym do pięciu minut utworem ”Superman”, który brzmi jakby mógłby go napisać ktoś o wiele mniej utalentowany od tego zespołu. Ale fenomenalne utwory takie jak single — ”Arizona”, ”Rain”, ”July” czy ”Cathedrals” w pełni rekompensują to jednorazowe potknięcie. Całościowo ”Midas” to projekt o godzeniu pewnych sprzeczności gotujących się wewnątrz nas i zamieszaniu wynikającym z tego życiowego wyzwania. Wybitnie autorski album, który ma potencjał, by zostać kultowym klasykiem za parę lat.



#9 Kneecap ”Fine Art”

Gatunek: Rap/UK Drill

Wstęp tej listy mógłby zapowiadać, że gatunek rapowy zostanie kompletnie przemilczany w tym zestawieniu. Nie jest to jednak prawda, ponieważ czternastego czerwca wydarzyła się niespodzianka, która kompletnie zbiła mnie z tropu. ”Fine Art” to drugi po ”3cag” z roku 2018 projekt Irlandzkiego trio wywodzącego się z Zachodniego Belfastu. Wypchany po brzegi hitami, ulicznym narkotycznym zacięciem i przebrany w balaklawę Irlandzkiego Republikanizmu. ”Fine Art” jest też zaskakująco dobrze zmiksowane jak na ten gatunek co najbardziej widać na tytułowym utworze oraz ”I’m Flush”, ”Love Making”, ”Sick In The Head” i nagranym we współpracy z Grianem Chatten z Fontaines D.C. ”Better Way To Live”. W tym samym czasie nie mamy tu do czynienia z nadmiernym komercyjnym wygładzeniem jakże charakterystycznym dla współczesnego drillu ze Zjednoczonego Królestwa (CentralCee dobrze obrazuje ten problem). ”Fine Art” jest historią sukcesu na własnych zasadach, a nie za cenę autentyczności. Jest to też album tak bardzo polityczny, że ”Nothing Great About Britain” Slowthaia sprzed paru lat, które poruszało podobne tematyczne noty wygląda przy tym, jak szkółka niedzielna. To album który wrzuca w około rapową bańkę granat z taką siłą , z jaką Nirvana zrobiła to z muzyką rockową w latach dziewięćdziesiątych. Kneecap jest antysystemowe i antykomercyjne w takim znaczeniu, jakiego nie widziano w mainstreamie od czasów Rage Against The Machine. Jest też coś wybitnie unikalnego w grupie rapującej w dużej części w języku Irlandzkim, którym operuje dziś mniej niż 2 miliony ludzi (i zaledwie 80 tysięcy native speakerów) w tym samym czasie zachęcając słuchaczy do zainteresowania się tym językiem , chociażby po to by zrozumieć połowę tych zwrotek. Jak głosi cytat z wydanego równolegle do albumu autobiograficznego filmu o chłopakach ”A country without a language is only half a nation.” (”Kraj bez języka to tylko połowicznie naród”). I właśnie tym jest ”Fine Art” językową kulą w głowę Angielskiego okupanta.


#8 Billie Eilish ”HIT ME HARD AND SOFT”

Gatunek: Pop

W tym samym punkcie listy można by równie dobrze umieścić ”Short n’ Sweet” Sabriny Carpenter albo ”The Rise and Fall of a Midwest Princess” Chappell Roan , które są równie wybitnymi albumami popowymi co nowy projekt Billie Eilish. Wybór padł tutaj jednak na wokalistkę z Los Angeles z jednego prostego powodu. W czasie kiedy Sabrina i Chappell krzyczą ”jestem bardziej pewna niż kiedykolwiek tego, kim jestem” Billie zdaje się szeptać ”dopiero odkrywam kim jestem” co jest zaskakującym wyznaniem jak na osobę, którą zdaje się pozornie znać cały świat. Drugi album Billie Eilish ”Happier Than Ever” był kolosem na glinianych nogach , który miejscami nieudolnie bawił się w cosplay późnej Adele. Debiut czyli ”When We Fall Asleep Where Do We Go” był udanym minimalistycznym projektem popowym, który pomimo długiej listy hitów nie robił z tym gatunkiem nic czego wcześniej nie zrobiłaby Lorde. Mając te oba fakty na uwadze nie pokładałem ogromnych oczekiwań względem nowego projektu Pani Eilish, no i się mocno zdziwiłem, kiedy album ujrzał światło dzienne. Tekstowo, formalnie, artystycznie to najbardziej spójny i dojrzały projekt Eilish. ”HIT ME HARD AND SOFT” cementuje miejsce Billie jako talentu, który zdarza się może raz na pokolenie. Viralowy sukces muzycznego coming-outu, czyli singla ”LUNCH” oraz innego singla czyli ”Birds of A Feather” trochę przyćmił to jak dobry całościowo to jest album. W najnowszych tekstach Eilish jest swego rodzaju unikalna kruchość i wrażliwość co najbardziej widać na utworze ”The Greatest”, jej trzeci album to przede wszystkim historie o przepracowywaniu traum, potrzebie bliskości, ale w tym samym czasie strachem przed nią i w największej części album o poszukiwaniu siebie. Myślę, że potencjalnie jest to też najbardziej uniwersalna rekomendacja z tej listy, jest to spowodowane perfekcyjną warstwą producencką, ale także uniwersalnością i otwartością tekstów Eilish. Nie ma tu ani jednej wątpliwej decyzji kreatywnej, ”HIT ME HARD AND SOFT” przez 43 minuty i 50 sekund nie pudłuje w ani w jednej z owych sekund.

#7 Kim Gordon ”The Collective”

Gatunek: Noise Rock/Trap/Industrial

Trzeba mieć w sobie naprawdę absurdalne pokłady brawury, by po kilku dekadach grania eksperymentalnego punk rocka w wieku 71 lat zrobić nagle album trapowy. Albo po prostu nazywać się Kim Gordon, ikona feminizmu w muzyce, była basistka i wokalistka kultowej grupy Sonic Youth, oraz jedna z najbliższych osób z otoczenia Kurta Cobaina powróciła z nowym krążkiem i jak to ona narobiła całkiem sporo zamieszania i hałasu. ”The Collective” to zdecydowanie najodważniejszy album w dyskografii Kim Gordon, taki który wychodzi brzmieniowo względnie daleko poza jej strefę komfortu. Na pewno nie jest to projekt dla każdego, bo psychotyczne wokale i mocno industrialne sekcje instrumentalne mogą dla wielu okazać się czymś nie do przeskoczenia. Na tych, którzy zdecydują się jednak dać ”The Collective” szansę czeka bezpardonowy feministyczny manifest i album jak żaden inny w tym roku. Bity znacząco inspirują się południowym hip-hopem w stylu Three 6 Mafia, jednak zamiast nawijki o piciu kodeiny mamy tutaj dekonstrukcję toksycznej męskości. Kim Gordon nie zatraciła swojej popisowej maniery wokalnej pomimo czerpania z trendów muzycznych o wiele nowszych niż Nowojorska scena awangardowa, która pełniła w latach dziewięćdziesiątych tę samą funkcję, jaką rap pełni teraz. Funkcja ta nazywa się ”rzucenie cegły w witrynę establishmentu”. Momentami ”The Collective” brzmi jak jakieś zaginione utwory Playboia Carti, a momentami jak niewykorzystane numery z pierwszej ery Trenta Reznora z Nine Inch Nails. Pomimo stylu idącego z duchem czasu, punkowe feministyczne przesłanie Kim Gordon jest dziś równie aktualne jak było w czasach Sonic Youth. Dodatkowo rzekłbym, że jest też tym, czego brakowało we współczesnym trapie — feministycznym punktem widzenia właśnie.




#6 Clairo ”Charm”

Gatunek: Folk/Bedroom Pop/Indie Rock

Dwudziestosześcioletnia Claire Cottril bardzo długo zmagała się z oskarżeniami o bycie tak zwanym ”industry plantem” (czyli artystą sztucznie pompowanym przez wytwórnie ze względu na swoje koneksje w branży, najczęściej koneksje rodzinne) i wydaje mi się, że to, z jakiej ktoś jest klasy społecznej niekoniecznie definiuje to, czy ktoś jest dobrym artystą. Dodatkowo taki Julian Casablancas z The Strokes w teorii był o wiele bardziej uprzywilejowanym dzieciakiem z klasy wyższej, który medialnie utrzymywał ułamek tej krytyki, jaką otrzymuje Clairo. Drugą rzeczą, jaką Claire musiała udowodnić publice poza tym, że jest prawdziwą twórczynią a nie produktem, jest to, że cały gatunek bedroom popu jest czymś więcej niż tylko niuansem, ciekawostką, mikro-gatunkiem na sezon. No i obie te krytyczne opinie udało się rozbroić za pomocą ”Charm”. Stylistycznie widzimy tutaj dwie rzeczy, po pierwsze znaczącą woltę w stronę folku, która była już widoczna na poprzednim albumie Claire, czyli ”Sling”, drugą znaczącą zmianą w jej twórczości jest wyraźna instrumentalna inspiracja Steely Dan. ”Charm” w tej materii jest podobny do ”Daddy’s Home” St.Vincent z 2021, jednakże w mojej skromnej opinii Clairo dowozi ten koncept ukłonu w stronę Steely Dan nieco lepiej niż St.Vincent. Dzieje się tak, ponieważ Claire nie daje się zaślepić nostalgii i bardziej stanowczo zaznacza swój sznyt jako piosenkarki. Tekstowo czuć tutaj fruwającą gdzieś nad nami Joni Mitchell i Joan Baez, obie Panie miały tendencję do skupiania się na tych małych drobnych codziennych detalach, które wielu śmiertelnikom umykają, a które koniec końców czynią nas ludźmi. Podobnie jak wspomniana wcześniej na liście Billie Eilish, Claire jest wybitnie wrażliwa w swoim pisaniu o miłości, jej historie są jednak o wiele bardziej optymistyczne pomimo upływających dni i minionych związków. Na każdym froncie, instrumentalnym, produkcyjnym i tekstowym jest to najbardziej dojrzały i spójny w swoim brzmieniu album w dorobku artystki. Utwory w magiczny sposób ”przepływają” po sobie, jednakże bez zlewania się jednoraką breję.

”Charm” jest jak przypadkowe wejście do baru na uboczu gdzieś na SoHo w Nowym Jorku w latach siedemdziesiątych i zostanie tam na najbardziej pamiętny koncert swojego życia.




#5 Kendrick Lamar ”GNX”

Gatunek: Rap

Bez singli, bez teledysków, bez uprzedzenia. Niewielu współczesnych twórców jest w stanie wydać album bez jakiejkolwiek kampanii marketingowej, który w ciągu doby od premiery nabije jakieś niebotyczne wyniki zasięgowe. Król Kendrick jednak potrafi, jego poprzedni album, czyli ”Mr.Morale & The Big Steppers” był potencjalnie najsłabszym krążkiem rapera z Compton w jego karierze. W tym samym czasie nie był to zły album, tylko taki który wymknął się spod kontroli pod kątem absurdalnej ambicji i próbie sprostania oczekiwaniom słuchaczy. Miał momenty, ale całościowo był niepotrzebnie rozciągnięty do prawie półtorej godziny. Na ”GNX” Kendrick wraca do podstaw, nie uświadczymy tutaj freestyle jazzu z ery ”To Pimp A Butterfly” ani narracyjnej pętli znanej z ”DAMN”. Nie znaczy to bynajmniej, że Kendrick wypada z formy i próbuje zreplikować młodszą wersję siebie (to zrobił w tym roku Eminem, ale to rozmowa na inną okazję). Jedyny muzyk spoza gatunku jazzu i muzyki klasycznej, który otrzymał Pultizera po raz kolejny czaruje swoim piórem na ”GNX”, nie jest to album tak przełomowy jak ”To Pimp A Butterfly” albo ”DAMN”, ale w tym samym wygrywa na froncie, na którym tamte albumy przegrywały — ten front to przystępność dla nowych słuchaczy. Bity na których nawija Kendrick urosły w ostatnich latach to nadmiernego stopnia skomplikowania czego idealnym przykładem jest wcześniej wspomniany ”Mr.Morale”, i to odcięcie tego co zbędne i skupienie się na tym co konieczne wyszło ”GNX” na dobre. Z jednej strony mamy miejskie uliczne hity takie jak ”squabble up” i ”tv off”, ale owe przeplatane są wybitnie introspektywnymi zen momentami, mowa tutaj, chociażby o takich numerach jak ”luther” z SZA albo ”reincarnated”. Ten drugi brzmi jak hybryda późnego Notoriousa B.I.G. i wczesnego 2Paca, końcowa zwrotka to dla Kendricka absolutna życiówka, a gitarowe przejścia noszą w sobie ducha Santany. Zarówno w ”luther”, jak i ”reincarnated” rozwijają religijne motywy zapoczątkowane na poprzednim albumie, tym razem jednak dyskurs rapera z Compton z duchowością wydaje się o wiele bardziej dojrzały i po prostu szczery. Lamar jest artystą, który na tym etapie już nic nie musi, tylko może, a jednak pomimo bycia najważniejszym raperem ostatniej dekady nieprzerwanie stawia sobie nowe wyzwania i walczy z nowymi przeciwnościami losu. Pomimo 78 milionów regularnych słuchaczy na koncie (wow), to wciąż ten sam autentyczny chłopak, który nie udaje kogoś kim nie jest. Pomimo niebotycznych sum na koncie wciąż nosi na sobie krzyż dorastania w jednym z najbardziej morderczych rejonów Los Angeles. Nie ma nikogo, podkreślam nikogo w obecnej generacji raperów, kto miałby tak nieskazitelny katalog albumów. I ”GNX” po raz kolejny potwierdza, że J.Cole i w szczególności Drake nie są na tym samym poziomie artystycznym, nawet jeżeli zasięgami depczą K-Dotowi po piętach. ”Peakaboo” pod kątem flow zakrawa o trochę kreskówkowe klimaty, jednak całościowo ”GNX” to bardzo spójny projekt, który cementuje fakt, że we współczesnym rapie król jest tylko jeden.



#4 The Cure ”Songs of a Lost World”

Gatunek: Gothic Rock/New Wave

Pamiętam, że kiedy świat obiegła informacja o rozpoczęciu sesji nagraniowych na nowy album The Cure byłem… zmartwiony, zaniepokojony w podobny sposób, w jaki obecnie jestem na wieść o tym, że chłopaki z Oasis gotują nowy projekt. ”Songs of a Lost World” to pierwszy od 16 lat nowy album długogrający ikon New Wave’owej rewolucji, zespół, który pochodzi z Angielskiej miejscowości Crawley w przeciwieństwie do Oasis jednak nie zaliczył tak długiej przerwy w działalności. Wydaje się, że po sukcesie The Cure Tour z okazji 40lecia w latach 2018/2019 nowy materiał był czymś nieuniknionym, jednak zaprezentowanie nowych piosenek po tak długiej przerwie w ich pisaniu jest zawsze czymś ryzykownym, szczególnie dla zespołu tak kultowego jak The Cure. Moje obawy powoli rozwiewał bardzo filmowy początek albumu, czyli ”Alone” i ”And Nothing Is Forever”, które bardzo niespiesznym tempem wprowadzają nas w melancholijny klimat całości. Jej motywem przewodnim są tak ”lekkie i przyjemne” koncepty jak śmierć i przemijanie, a także utrata członka rodziny. W momencie, kiedy z tego sennego, ale i czarującego filmowego transu wybiło mnie nagle ”A Fragile Thing”, wiedziałem, że właśnie usłyszałem najlepiej napisane gitarowe solo roku, co więcej zauważyłem też, że wokal Roberta Smitha nie zmienił się nawet marginalnie od czasu debiutu The Cure w 1979 co jest czymś niemalże niespotykanym. Pomimo tego, że u podstawy to ten sam Robert Smith i to samo The Cure, to nuty, w jakie uderza zespół na tym projekcie są znacząco inne. Tekstowo mamy tutaj multum refleksji nad sensem egzystencji, śmiercią i pustce po stracie kogoś bliskiego, w tej materii blisko zespołowi do Iana Curtisa z Joy Division, ale także chociażby Nicka Cave’a z ery ”The Skeleton Tree”. Iinstrumentalnie The Cure zalicza stylistyczną woltę w kierunku Depeche Mode z początku lat dziewięćdziesiątych (mówię tu o albumach takich jak ”Songs of Faith and Devotion” i w szczególności ”Ultra”) większą rolę niż zwykle grają tu instrumenty klawiszowe przy delikatnym ograniczeniu partii gitarowych. To emocjonalnie i formalnie najcięższe The Cure w ich historii, jednak te monumentalne 8 kompozycji o smutku, który jest niemalże trudny do ubrania w słowa działa znakomicie. Kompozycyjne ambicje Smitha (które widać w szczególności na tercecie piosenek ”A Fragile Thing”, ”Warsong” i

”Drone:Nodrone”, z których ta ostatnia najbardziej brzmi jak wspomniane wcześniej Depeche Mode) nie doprowadziły jednak do zatracenia tożsamości i każda z tych ośmiu wybitnie ponurych kompozycji dowozi na każdym kreatywnym gruncie. ”I Can Never Say Goodbye” czaruje swoimi molowymi akordami, które dają nam, chociaż w jakiejś namiastce poczuć emocje, z jakimi zmaga się w ostatnich latach Smith, i w tym samym czasie ten utwór jest może najbardziej klasycznym wydaniem zespołu na tym krążku.


Aż ciśnie się na usta myśląc o takim zespole jak The Cure ”They don’t make them like this anymore”.



#3 Cindy Lee ”Diamond Jubilee”

Gatunek: No Wave/Hypnogogic Pop

Cindy Lee to do niedawna poboczny, a obecnie chyba główny Patricka Flagela, byłego gitarzysty i wokalisty Kanadyjskiej indie rockowej formacji Women. ”Diamond Jubilee to album równie współczesny co nostalgiczny. Eksperymentalny prawie dwugodzinny (wow) muzyczny behemot. Mój bliski przyjaciel powiedział kiedyś podczas słuchania tej płyty ”to jest jak sen, o którym zapomniałeś, jak wspomnienie miejsca, w którym nigdy nie byłeś” i właśnie to zdanie bardzo precyzyjnie oddaje artystyczny kierunek obrany przez Flagela, jest to też klimat jakże wierny dziedzictwu gatunkowemu no wave’u. Pomimo absurdalnego czasu trwania, projekt praktycznie nie ma zapychaczy czy niepasujących do całości momentów. Od pierwszych akordów tytułowego utworu wsiąkamy w tę magiczną podróż, w którą zabiera nas Cindy Lee. Analizując użyte na projekcie akordy, kilkukrotnie złapałem się na bardzo nieoczywistym skojarzeniu do sceny psychodelicznej/glamowej przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Mowa tutaj o takich twórcach jak Donovan oraz Marc Bolan i jego grupa T.Rex. Obaj Panowie byli względnie bezpardonowi i tworzący nowe trendy w swoim czasie. Rozbijali oni też percepcję ról płciowych i tego, jak ”wypada” się mężczyznom ubierać, co było bardzo wywrotowe w tamtym okresie. Kiedy patrzę na Cindy Lee, czyli Flagela występującego w pełnym dragu dochodzę do wniosku, że tego typu ekspresja jest dzisiaj równie potrzebna i wywrotowa jak w czasach rewolucji seksualnej, jeśli nawet nie bardziej. Poza pionierami glamu czuć tutaj też ducha późnego The Velvet Underground i początków noise rocka. Pomimo eksperymentalnego charakteru całości jest to projekt bardzo przystępny i urzekający swoją wrażliwością. Znakomity soundtrack na zaproszenie ziomeczków na rozmowy o dawnych czasach i życiu. Produkcyjnie dzięki pewnym konkretnym zabiegom w miksie, całość brzmi jak jakiś zapomniany zaginiony album z wczesnych lat siedemdziesiątych, a nie album z 2024. ”Diamond Jubilee” to wyjątkowy album, który warto sprawdzić pomimo zrezygnowania z jego dystrybucji na mainstreamowych platformach streamingowych.



#2 Charli xcx ”Brat” & ”Brat and It's Completely Different but Also Still Brat

Gatunek: Recession Pop/Hyperpop

To delikatne oszustwo, by umieścić na tym miejscu dwa albumy, ale remixy utworów z ”Brat” dodają tak wiele przez fenomenalną selekcję gościnnych występów, że grzechem byłoby zignorować ten fakt. Dla mnie ”Brat” jest podwójnym albumem, oryginał i remix tworzą nierozerwalną całość i nie da się mówić o jednym bez wspomnienia o istnieniu tego drugiego, ale po kolei. Bardzo długo nie rozumiałem fenomenu Charli xcx, kiedy prasa zachwycała się EPką ”Vroom Vroom” w 2016 ja łapałem się za głowę myśląc ”ok jest to hyperpop, ale co wyróżnia Charli wśród tej fali wykonawców takich jak: Icona Pop, Tove Lo, MØ i tak dalej”. No i wraz z premierą Brat to zrozumiałem, to co wyróżnia Charli xcx na tle konkurencji to fakt jak łatwo się z nią utożsamić. Co jest czymś niezwykłym szczególnie przy tym, jak bardzo popularną artystką ona jest, to bardzo rzadki dar, który na tym poziomie ma w mainstreamie chyba tylko Billie Eilish lub Lorde. Historie, jakie serwuje nam Charli na ”Brat” nie są tak oderwane od rzeczywistości szarych śmiertelników jak chociażby te z ”The Tortured Poets Department” autorstwa Taylor Swift (przy okazji jeden z najgorszych albumów tej białej dziewczyny, listy z pogróżkami proszę słać na maila). Charli serwuje nam opowieści z lepkich od rozlanego alkoholu klubów, zabiera nas w szaloną podróż, która tematycznie balansuje między kuloodporną pewnością siebie (np. na utworach ”360” i ”VonDutch”), ale także absolutną nagością emocjonalną związaną z miłością i rodzicielstwem (utwór ”I Think about it all the time”). Mamy tutaj też tak bardzo nieeksplorowane w popie motywy jak wpływ działań naszych przodków na to, kim jesteśmy (”Apple”). ”Brat” jest też listem miłosnym do kultury angielskich rave’ów, w szczególności tych z lat dziewięćdziesiątych. Charli zjadła na tej scenie zęby, ponieważ grała sety na nielegalnych rave’ach już jako nastolatka. Całość projektu przypomina właśnie taki DJski set, ale pomimo wbijających się w czaszkę syntezatorów i muzycznych klubowych klasyków, jest w tym projekcie zaskakująca głębia emocjonalna, jest w tym coś, co rezonuje z niemalże całym pokoleniem, co widać po viralowym sukcesie albumu, do którego na pewno do pewnego stopnia przyczyniły się kolportowane memy w trakcie mitycznego ”Brat Summer”. W tym samym czasie najbardziej do sukcesu albumu przyczynił się fakt jak dobry jest to projekt, jak bardzo przemyślany od początku do końca. ”Brat” odnosi sukces tam gdzie, ”Chromatica” Lady Gagi (która była bardzo podobnym stylistycznie albumem) zawiodła swoim przekombinowaniem. Można powiedzieć, że to jest, coś w czym Charli xcx jest najlepsza, w byciu sobą, w ignorowaniu oczekiwań publiki i wytwórni, by zaserwować nam potencjalnie najbardziej autentyczny album roku. Na koniec krótko o remixach, ”Girl, so confusing” bez Lorde nie istnieje, pierwotny utwór był swoistym zaproszeniem wokalistki z Nowej Zelandii do współpracy. Owo zaproszenie zaowocowało jednym z najbardziej ikonicznych popowych kolabów ostatniej dekady. Sposób, w jaki Lorde spowiada się z zaburzeń odżywiania na tym house’owym bicie to absolutne ciarki. ”Mean Girls” z Julianem Casablancasem z The Strokes zyskuje kompletnie nowe życie, a bridge ze znacząco zmniejszonym autotune’em względem oryginału, pokazuje jaką bestią jest mezzosopran Charli, i to, że to wszechobecne hyperpopowe użycie auto-tune’a jest tylko dodatkiem do tego, jak utalentowana jest Pani xcx w pisaniu melodii i harmonii. ”Guess” ze świeżo przebudzoną w kwestii orientacji seksualnej Billie Eilish to klasa sama w sobie która kopie tak samo mocno przy każdym odtworzeniu. ”360” z Yung Leanem i Robyn tak swobodnie skacze między wokalistami, że oczyma wyobraźni możemy zobaczyć, jak dużo frajdy musieli mieć razem w studiu. Troye Sivan, Bon Iver, The 1975, Addison Rae, A.G Cook, Tinashe i Kesha wnoszą do follow-upu ”Brat” jakiś element siebie w tym samym czasie pozostając w ramach konwencji całości, i jest to coś absolutnie wyjątkowego w dobie albumów z remixami które nie zmieniają nic. Jeżeli historycy muzyczni będą za wiele lat wspominać jakiś jeden album z tego roku jako definiujący trendy popkultury w danym momencie, to będzie ten album. Więc ruszajcie natychmiast przesłuchać ”Brat” razem z remixami, jeżeli nie chcecie zostać w tyle, bo Charli już teraz jest w przyszłości.


#1 Fontaines D.C ”Romance”

Gatunek: Post-Punk/Rock Alternatywny

Irlandzka grupa w dużej mierze odpowiedzialna za powrót post-punku do powszechnej świadomości zaprezentowała w tym roku swój najbardziej kreatywny projekt. Jasne może tekstowo nie jest tak poetycko ambitny jak jego poprzednik, czyli ”Skinty Fia”, ale ta bezpośredniość w tekstach czyni ”Romance” tworem o wiele bardziej przystępnym dla niezaznajomionych z ekipą z Dublina. Zamiast odcinać kupony na znanym już post-punkowym brzmieniu Brian Chatten i jego grupa zdecydowali się, zrobić coś zupełnie innego, niż można się by było spodziewać. Momentami ten album ociera się o trip-hop i shoegaze, ale pomimo dużego zróżnicowania brzmieniowego między utworami to niemalże filmowa historia, która jest spójna od początku do końca. Dominującym motywem w utworach z ”Romance” jest współczesna ”przemysłowość” miłości, a także ulotność i naiwność nadziei na lepsze jutro. W tym samym czasie Chatten definiuje te uczucia jako coś, co pozwala nam przeć naprzód przez życie niczym program który wgrywamy sobie do głowy, by nie zwariować. Główny singiel albumu czyli ”Starburster” to potencjalnie najlepsze dźwiękowe uchwycenie esencji ataku paniki jakie słyszałem w życiu (może ewentualnie na równi z "Interzone" Joy Division"), wybitnie kreatywne użycie głębokiego wdechu jako rytmizacji refrenu tylko podbija ten efekt. Zakrawające o hip-hopowe podwórko zwrotki to jedne z najlepszych wersów jakie Chatten napisał w swojej karierze, a ten hollywoodzki bridge potęguje tę wspomnianą wcześniej filmowość albumu. Riffy z ”Here’s The Thing” i ”Death Kink” wybitnie zapadają w pamięć. Całość ma nieco posępny wydźwięk, ale nie do takiego stopnia jak kompletne rozmontowanie psychiczne wspomnianego wcześniej na tej liście The Cure. Pożądanie, ulotna miłość, błędy ojców, radość z dobrych ludzi w naszym życiu, przemijanie - to wszystko motywy jakie znajdziemy na tym krążku, i właśnie to zróżnicowanie tego albumu przy spójności głównego konceptu czyni to dla mnie albumem roku. Dla większości ludzi ”Brat” Charli xcx jest albumem który perfekcyjnie chwyta esencję 2024, dla mnie ”Romance” Fontaines D.C jeszcze lepiej łapie skomplikowanie współczesnego świata i rozterki osób które zbliżają się nieuchronnie do trzydziestki. Eksperymentowanie gatunkowe jakie ma na ”Romance” miejsce jest czymś co naprawdę zasługuje tu na uwagę jako, że mówimy tutaj o muzyce rockowej czyli gatunku który po grunge’u/rocku alternatywnym lat dziewięćdziesiątych znalazł się w makabrycznej stagnacji do tego stopnia, że rap po prostu wypchnął go z fal radiowych. I z tego konkretnego powodu, że bardzo długo brakowało zespołów które miałyby odwagę zrobić coś nowego, coś po swojemu, coś by pchnąć całą branżę naprzód uważam, że laury jakie zgarniają Fontaines D.C w ostatnim czasie są zupełnie zasłużone. Elton John nazwał grupę ”obecnie najlepszym zespołem na świecie” i trudno jest się z tym nie zgodzić, gdyż zespołów które wydały 4 albumy i żaden z nich nie był słaby ani nawet przeciętny można ze świecą szukać, a tym bardziej zespołów rockowych. Pomimo tego, że to najbardziej przystępny projekt Fontaines D.C w ich karierze, nie jest to bynajmniej sprzedanie duszy wytwórni i pójście w komercję. Chłopaki z Dublina wciąż zachowują swój post-punkowy pazur zarówno w kwestii riffów jak i tekstów. Tekstów które mają wprawiać słuchacza w dyskomfort, zabrać go w rejony jego własnej psyche które na codzień ignoruje, skonfrontować z demonami przeszłości. Wydaje mi się, że to zdanie mówi więcej niż tysiąc słów które mógłbym napisać o tym albumie, ponieważ na koniec dnia dla mnie to jest esencja dobrej sztuki - wytrącenie nas z rytmu codzienności by spojrzeć na świat w jakiś nowy sposób. Pomimo względnie ponurych refleksji które widać chociażby na takich utworach jak ”Desire”, ”Bug” czy ”Sundowner” album kończy się względnie optymistyczną nutą w formie ”Favourite” jakby Brian Chatten i jego ekipa chcieli nas symbolicznie przeprosić za tą sesję terapii jaką tu wspólnie odbywaliśmy przez 37 minut. ”Favourite” mówi coś w stylu ”tak, świat jest pokręcony, cierpienie jest wieczne, ale na koniec dnia wszyscy mamy też jakieś ciepłe wspomnienia przeszłości i coś co pomaga nam to wszystko przetrwać, jakkolwiek naiwne by to nie było” . Ten słodko-gorzki charakter ”Romance” jest absolutnie hipnotyzujący i emocjonalnie porywający. Myślę, że zarówno ja jak i większość fanów Fontaines D.C nie może się doczekać czym Irlandzki zespół jest w stanie nas jeszcze zaskoczyć w przyszłości kiedy już teraz można powiedzieć, że na Wyspach drugiej takiej grupy po prostu nie ma.





Jednym zdaniem o kilku wyróżnieniach:

Jest kilka albumów które spokojnie mogłyby znaleźć się w tym zestawieniu, ale o których z różnych przyczyn nie wspomniałem, dlatego na koniec tego tekstowego tasiemca mamy jeszcze krótkie wyróżnienia.



Geordie Greep ”The New Sound”

Frontman noise rockowej i eksperymentalnej kapeli Black Midi powraca z solowym debiutem. Generalnie to jest tak pokręcone w kwestii gatunkowej klasyfikacji, że nie wiem nawet jak to ugryźć. Projekt pionierski i ciekawy na absurdalnej liczbie frontów, o wiele bardziej uderzający w kierunek jaki reprezentował w swoim czasie na scenie rocka alternatywnego David Byrne i jego Talking Heads niż to co słyszeliśmy w katalogu Black Midi. Jest tu punk, jest tu jazz, jest tu muzyka etniczna, jest tu swobodna i szalona eksperymentacja. Całościowo coś w tym jest trudno jest mi jednak na tym etapie jeszcze doprecyzować co konkretnie. A i bajecznie to wszystko jest nagrane i zmiksowane.





Kamasi Washington ”Fearless Movement”

Ja w sumie nie wiem za dużo o jazzie poza znajomością klasycznych twórców z kanonu. Potrafię natomiast rozpoznać nowość i innowację kiedy ją usłyszę. No i w tym nowym albumie od saksofonisty z Los Angeles czuć to właśnie, jakąś taką wybitną lekkość i świeżość w lepieniu dźwięków. Fajne gościnne występy, chociażby Thundercat na ”Asha The First” albo Andre3000 z OutKast i jego magiczny kosmiczny flet na ”Dream State”. Ujmujący jazz skrojony pod obecne czasy.



Magdalena Bay ”Imaginal Disk”

Absolutne magnum opus synth-popowego duetu z Miami. Wybitny w kwestii miksu i masteringu, ale także w kwestii samego songwritingu. Czuć w tym pewne inspiracje starą sceną disco, ale bez popadania w ślepą nostalgię, to wciąż bardzo autorski projekt który w trakcie 53 minut czasu trwania upchał absurdalną liczbę tanecznych hitów. Album który eksploruje wiele podobnych motywów co inne z tego zestawienia w szczególności naiwny optymizm który spaja to wszystko w tym szalonym świecie. Pod kątem konceptualnym bardzo unikalny i udany album.

Read More